Luca Bessona tęsknota za dawnymi czasami

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Wybierając się do kina na film Valerian i Miasto Tysiąca Planet nie mogłem odpędzić się od jednej takiej natrętnej i przerażającej zarazem myśli. Myśli, że Luc Besson już się skończył. Wcześniej broniłem się przed nią dzielnie, ograniczając przedpremierowe zapowiedzi, zwiastuny i spoty do niezbędnego minimum, ale i tak w ostateczności coś mnie tknęło. Podskórnie przeczuwałem, iż swego czasu autorytet i główny przedstawiciel francuskiego postmodernizmu nadal nie będzie w stanie wyrwać się z marazmu, w jaki popadł na przełomie wieków. Od momentu ujrzenia światła dziennego przez Joannę d'Arc, Bessonowi coraz bliżej było bowiem do pozycji renowatora europejskiego kina gatunków, aniżeli artysty doby pokontestacyjnej. Każde kolejne dzieło nastręczało sporo problemów natury jakościowej – tak jakby pazur reżysera stępił się na dobre, a wszelkie intertekstualne zabawy narracyjne nabierały jednoznacznego i nieskomplikowanego charakteru. Gdy dodatkowo usłyszałem, jak spece od marketingu określają adaptację komiksu Pierre'a Christina ("najdroższy film wyprodukowany poza Hollywood"), to w głowie momentalnie zapaliła się czerwona lampka – oho, Panie Besson, czyżby Pan już zapomniał, w czym tkwiła istota Pana wielkości? Tak więc pełen obaw ruszyłem w podróż wykreowanego przez Francuza kinowego uniwersum Valeriana i jedyne co mi po niej pozostało to smutek. Smutek z powodu żalu, który zadomowił się w sercu Bessona.

Żal ten wynika natomiast z tęsknoty Bessona za klasyczną strukturą postmodernistycznego dzieła.
Skąd taki pomysł? A no stąd, że Francuz stworzył jeden wielki, ponad dwugodzinny kolaż cytatów i elementów charakteryzujących dany nurt. Fabuła jest prosta, w zasadzie wręcz banalna, świat przedstawiony ucieka w stronę swego rodzaju neobarokowego eskapizmu, tak charakterystycznego dla filmów chociażby pokroju Piątego elementu, a ilość wątków pobocznych prawdopodobnie zakrawa o jakiś rekord Guinnessa. Również postaci zdają się nie być ludźmi z krwi i kości, a jedynie stanowią metafory, aluzje, nośniki konkretnych przesłań i apeli. Innymi słowy, w Valerianie ujrzymy wszystko to, co już widzieliśmy wielokrotnie. Jednak szkopuł w tym, że taką pozycję we współczesnej sztuce (czytaj: pozycję nurtu dominującego) i w ogóle swoje istnienie, postmodernizm zawdzięcza bardzo newralgicznemu pojęciu "oryginalności w braku oryginalności". Zarówno Besson, jak i inni francuscy oraz światowi postmoderniści kina byli w stanie osiągnąć w tej branży cokolwiek, gdyż potrafili ze znanych nam doskonale aspektów zrobić rzecz na wskroś awangardową, która z pozycji eskapistycznego kina rozrywkowego skutecznie przemycała dość celne spostrzeżenia twórców na tematy aktualnie trapiące rzeczywiste społeczeństwa. Tak więc z założenia prąd ten miał podążać z duchem czasu, miał być nieskończony, albowiem jest tak obszerny, iż nie grożą mu pułapki epoki kontestacyjnej. Jednak Besson właśnie w jedną z takich pułapek wpadł. Wpadł w pułapkę sztuki dla sztuki, filmu tak wiernego pierwotnym założeniom postmodernistycznym, iż absolutnie nie przystającego do współczesnych realiów. Bo niby funkcjonuje tu ta warstwa intertekstualna, ukryta pod płaszczem świateł, akcji i miliona efektów specjalnych, lecz jest ona dla widza obecnej doby na tyle czytelna, że gdzieś maksymalnie po 30 minutach wie już, dokąd do wszystko zmierza. Zupełnie jakby Besson nadal tkwił w latach 90. i nie dopuszczał do siebie myśli, iż nawyki oraz świadomość widza przez te dwie dekady uległa znaczącym przeobrażeniom.

I to jest właśnie problem, który toczy Valeriana i miasto tysiąca planet niczym dżuma europejską ludność w wieku XIV. Problem, który w zasadzie odbiera filmowi jakiekolwiek wartości artystyczne, a co więcej prawdopodobnie nawet i rozrywkowe. Bo o ile w tym pierwszym wymiarze jest to manifest ponaddziejowej potęgi miłości (bodajże w 15. minucie pada już zdanie, które ostatecznie zdefiniuje tożsamość produkcji), o tyle w drugim jest chaotyczną fabularnie fetyszyzacją dorobku technologii komputerowej. Na ekranie co rusz dostajemy jakąś wizualną atrakcję, w dość śmiały i bezkrytyczny sposób przypominającą nam, że budżet filmu wyniósł te niemal 200 mln. Euro. I w zasadzie nie byłoby w tym nic złego, bo kilka sekwencji z pewnością zostanie z nami na dłużej (np. scena przedzierania się przez tzw. "aleję czerwonych latarni"), lecz w ostatecznym rozrachunku nie służą one niczemu prócz właśnie zaprezentowaniu możliwości niezależnych od hollywoodzkich wytwórni filmowców. Tak jakby Besson nakręcił film demonstracyjny i opatrzył go komentarzem o treści: "Patrzcie, my też możemy!". Oczywiście dostrzegalna w tym jest pewna kontynuacja ostatnich trendów reżysera, kiedy to ten z artystycznego postmodernizmu próbował zająć pozycję renowatora europejskiego kina gatunków, ale no w Valerianie zupełnie to nie wyszło. Francuz nawrzucał tu od groma elementów, mnóstwo rozpraszaczy i milion postaci, których w większości nawet nie pokusił się połączyć przyczynowo-skutkowym paradygmatem i które wobec tego na dobrą sprawę nie znaczą nic dla dramaturgii finału. Gdyby te 2 godziny i 14 minut przeobrazić w choćby 1,5 godziny, to uwierzcie mi, film w ogóle nie straciłby na swojej rytmice, a może nawet wręcz przeciwnie – w bardziej skondensowanej formie byłby w stanie zachować pozory skrupulatnie wykonanej pracy. Bo w tym wydaniu oddanym do publicznego użytku, Valerian stanowi zlepek sekwencji, strukturą przywodzący na myśl Opowieści Andrzeja Sapkowskiego. Tylko, że nie taki był zamysł Bessona.

Nie tak też miała wyglądać przyszłość niegdysiejszego czołowego francuskiego postmodernisty. Z autora dzieł kultowych, prowadzących intelektualną rozgrywkę z widzem oraz wychodzących na przeciw zapotrzebowaniom kinematografii, stał się blockbusterowym wyrobnikiem, który świadom swej przemiany, z nostalgią wspomina to, jak kiedyś się te filmy robiło. Bo zaprawdę, gdyby Valerian ukazał się ze 20 lat temu, to zapewne wszedłby na stałe do kanonu pozycji obowiązkowych każdego kinomana. A tak sromotnie minął się z celem. Czy taka nostalgia wynika natomiast z lenistwa twórcy czy rzeczywistej tęsknoty za dawnymi czasami, to już inna sprawa. Rzeczywistość jest bowiem taka, iż Besson nadal tkwi w marazmie i na horyzoncie nie widać słynnego wiatru zmian. A łatka tego reżysera, który "nie nakręcił nic dobrego od kilkunastu lat wciąż widnieje na jego reżyserskim berecie.

Zwiastun:

interesująca historia

Owszem historia jest świetna i bardzo interesująca

Dodaj komentarz